Pocałuj mnie w dupę. A potem....


Mam taką mantrę w życiu. Słowa proste, acz magiczne, które pomagają mi przez to życie przejść (i nie wylądować w więzieniu). Mianowicie, powtarzam sobie za Tuwimem: Całujcie mnie wszyscy w dupę.
 

Mówię je, gdy mi wszystko zaczyna wychodzić nosem - rzeczy, ludzie, obowiązki, dźwięki, wymagania. Mówię je, gdy osiągam poziom wrzenia. Słowa te to dla mnie taki wyznacznik, że jestem o krok od wybuchu. W ten sposób poznaję rozpoznaję swoje własne limity. Toteż rzucam je, a potem, potem… ale to może jeszcze nie teraz. Opowiem o tym potem.

 

Przykład. Średnio spałam. W gardle mnie trapie, z nosa mi kapie, rozpadam się na kawałki, okres mi się zaczął, napuchłam, umieram za życia, aleeee! Wstaję dzielnie z łóżka. Ubieram się. Makijaż nawet nakładam niczym barwy wojenne. Idę do roboty. Za mną idą dwie kobiety i komentują moje buty, że dziwne. Moje włosy, że też dziwne. Ciuchy moje, że się wystroiłam. I że kręcę dupą. Myślę sobie spod serca – a całujcie mnie w tę dupę! I tylko dzięki temu spuszczam nieco pary i kobiety mogą żyć i iść dalej o własnych siłach. A potem…

 

W przerwie na lunch, która miała się zacząć milion godzin wcześniej, ale wszyscy inni byli ważniejsi, bardziej głodni, a w dodatku ten się spóźnił, tamten zapomniał, a ów nie pomyślał i przesunął w czasie i przestrzeni wszystkie moje potrzeby i plany, idę w końcu coś zjeść. Żołądek klei mi się do kręgosłupa, głowa szumi od nadmiaru komunikatów, moja wewnętrzna kur*ica woła o kawę, a nogi wlazły mi w zad i nie chcą się poruszać. Wtedy na mojej drodze staje bezdomny. Wyciąga rękę i prosi o kasę. Moją kasę, na którą ciężko pracuję. Tak ciężko, że często gęsto nie mam czasu ani siły by iść i ją gdzieś wydać po pracy. Tak ciężko, że właśnie ledwo idę. Myślę sobie – a całuj że mnie w dupę (to ta wersja Karola, która nie pójdzie do nieba). I tylko dzięki temu nie rzucam jakimś paskudnym komentarzem. A potem…

 

Idę po pracy kupić coś na obiad. Stoję w kolejce, która się nie kończy, bo chyba wszyscy wpadli na ten sam pomysł i skumulowali się w tym samym czasie, w tym samym sklepie. Nie przejdę w normalnym tempie, bo są tacy, co sklep zwiedzają. Stają przy półce, otwierają usta szeroko i kontemplują, blokując przy tym przejście wózkiem. No i dostawa musiała być w tym samym momencie, czyli co krok muszę uskakiwać, żeby pracownicy sklepu mogli przejechać mini platformami i rozładować towar. A jakaś natapirowana jędza wślizgnęła się dosłownie pod moje ramię i zgarnęła ostatnią kajzerkę z półki. Tę, na którą miałam taką ochotę. I taka była przy tym z siebie zadowolona... Nic to, niech żyje i udławi się tą kajzerką (tak, to ten Karol, co nie zostanie papieżem). 

 

No i kolejka. Stoję. Za mną matka z trójką małych dzieci, z wyrazem bezgranicznej beznadziei na twarzy o mocno podkrążonych oczach. Dwójka drze się w niebogłosy w wózku, a każdy ich krzyk wwierca mi się w obolałą głowę. Trzecie na małej hulajnodze jeździ w kółko, raz po raz uderzając a to w mój wózek, a to w moją nogę. Matka nie reaguje. Już mam wrzasnąć na matkę, by coś z dzieciakiem zrobiła, wychowała go na ten przykład. Albo żeby zdecydowała się na dziecko numer cztery, skoro po pierwszym nie połapała się jak ciężka to robota (tak, to ten Karol, co obywatelem roku nie zostanie). Ale… nie. Nie mówię nic. Myślę sobie za to: A całujcie wy mnie wszyscy w tym sklepie w dupę. I tylko dzięki temu ludzie wokół mnie mogą żyć i dalej wkurzać innych.

 


A potem? Potem… dzieją się cuda. Na skutek sił mnie nieznanych, te same słowa, które miały pomóc mi stworzyć dystans pomiędzy mną a sytuacja, która mnie przytłoczyła, stają się słowami, które mnie budzą. Każą mi wziąć głęboki oddech, otrząsnąć się z negatywnych myśli i przełączyć perspektywę.

 

Słyszę te plotkujące za mną kobiety i myślę sobie, że nie są to osoby szczęśliwe. Szczęśliwi ludzie, tacy zadowoleni z siebie, spełnieni - nie rozmawiają w ten sposób o innych. Nawet im do głowy nie przyjdzie, by w negatywny sposób komentować czyjś wygląd, bo gdy jesteśmy szczęśliwi, automatycznie patrzymy na innych bardziej przychylnym okiem. Te kobiety za mną? Coś im gdzieś w życiu nie poszło. Odwracam głowę w ich stronę, uśmiecham się do nich szeroko i przepuszczam, by przeszły obok, życząc im przy tym miłego dnia. W ten sposób to ja przetrącam ich perspektywę. Nie są już w stanie patrzeć na mnie oceniająco, a ja już nie umiem się na nie gniewać.

 

Spotykam tego bezdomnego. Patrzę na tę jego wyciągniętą dłoń i przypominam sobie, jak bardzo, bardzo dużo mam. Mam na tyle, by nie stać tam obok niego i nie wyciągać ręki po prośbie jak i on. Potem patrzę w jego oczy i już nie widzę bezdomnego. Widzę małego chłopca, o którego ktoś kiedyś dbał. Trzymał go za rękę, wycierał mu nos, zaczesywał mu włosy by porządnie wyglądał w szkole. A potem coś mu się z życiem tak porobiło, że wszystko mu się posypało. Proponuję więc, by poszedł ze mną na ten lunch. Kupuję nam kawę, kanapki, gadamy. Był stolarzem, miał żonę, którą bardzo kochał, ale rozchorowała się i zmarła. Bardzo bolało. Tak bardzo, że zaczął pić, opuszczać zmiany. Stracił pracę, narobił sobie długów, skończył na ulicy. Tak, chcą mu pomóc. Już dwa razy był na odwyku, ale jakoś mu nie idzie tak jakby chciał, a póki nie przestanie pić, to jest jak jest. No ale wierzy, że w końcu mu się uda. Ja też mu jakoś wierzę. Dodaje, że gdybym potrzebowała, żeby mi naprawił drzwi, stół, czy krzesła, to że on jest. Mówię, że będę pamiętać. Mówię też, że gdyby on potrzebował coś zjeść, napić się kawy, porozmawiać, to że ja też jestem. I żeby mnie trzepnął w łeb, gdybym go kiedyś nie zauważyła na ulicy, bo prawdopodobnie myślę wtedy o dupie i trzeba mnie obudzić. Już nie jestem w stanie patrzeć na niego z góry, a on? Ma osobę, która będzie za niego trzymać kciuki.

 

Ta pani od tej kajzerki. Pomyślałam o tej dupie, a potem… zaczęłam się śmiać. Rzuciłam do niej, że dobry ma refleks, a ona połapała się, że wyrwała mi tę bułkę i spytała, czy bym ją chciała. Albo takie inne, bo też były ostatnie na półce, wiadomo, już wieczór, pieczywo wykupione. Wręcz mi je wcisnęła w dłoń. Podziękowałam i już nie byłam w stanie się na nią wściekać. A ona już też nie umiała bezmyślnie wpychać się pomiędzy kupujących, byle tylko wypełnić wózek rzeczami z listy.

 

A ta matka, te dzieci w kolejce w sklepie? Zaczynam przybijać piątkę temu chłopcu, gdy podjeżdża do mnie na hulajnodze. Cieszy go to niezmiernie. Śmieje się w głos i zaraża tym śmiechem ludzi wokół. Jego mama też jakby się ocknęła, popatrzyła na mnie z uśmiechem. Odetchnęła głęboko, podniosła jedno z płaczących dzieci z wózka, przytuliła, drugie też powoli się uspokajało, bo zaczęła głaskać je po głowie. Już nie byłam w stanie się irytować, bo przypomniałam sobie czasy, gdy mój syn robił akcje pokazowe w miejscach publicznych. Darł się malowniczo, a nawet wymiotował z płaczu, gdy nie chciałam go wyjąć z wózka. Ba! Ci, co mnie wychowywali nadal żyją i niejedno by także mogli opowiedzieć, ale mają tyle serca, że nie robią mi wstydu publicznie. 

 

I wiecie co? Coraz rzadziej za tym Tuwimem powtarzam, a coraz częściej udaje mi się świadomie zatrzymać i przypomnieć sobie, że nie ma żadnej mnie. Że wszędzie jesteśmy my. Ja to oni, a oni to ja. I wszyscy jedziemy na tym samym wózku, czujemy tak samo, tak samo bywamy zmęczeni, tak samo nam burczy w brzuchach, życie daje nam po dupie, w krzyżu łupie, głowa boli, a szef to wuj. Ale wystarczy jeden uśmiech, pozytywne słowo, by aktywować człowieka w człowieku. Tego samego, którego w myślach kazałam całować siebie w zad. Tego samego, który prawdopodobnie wiele razy pomyślał sobie o mnie w tych samych kategoriach.  A potem? Wystarczy zmiana jednej myśli i zaczyna dziać się magia. Jakby ktoś włączył światło, bo nagle dostrzegamy, że światło to my. Że to my je aktywujemy, rozprzestrzeniamy i nim zarażamy. Choćby i wszystko zaczęło się od dupy strony…

Komentarze