Było już późno. Dzień, który zostawiłam za sobą, należał do tych, które sprawiają, że zaczynamy pytać samych siebie, po co, do cholery, w ogóle się z życiem szarpiemy.
Usiadłam na kuchennym krześle, otworzyłam wino. Ciężko dziś było, oj ciężko… Wsłuchałam się w puls miasta za oknem.
Pierwszy kieliszek wychyliłam haustem, a niech tam…
Nagle powietrze wokół zgęstniało. Już wiedziałam – to on.
Zawsze pojawiał się, gdy ziemia mi się trzęsła.
Przysiadł na drugim krześle, jakby był u siebie.
On wszędzie był u siebie, tak przynajmniej się zachowywał.
Posłał mi uśmiech numer siedem. W dłoni zabłysła mu szklanka whisky. Uniósł ją w geście toastu.
– Jak dziś się miewa moja dama? – rzucił swoim firmowym tonem, od którego robiło się człowiekowi cieplej wokół serca. – Coś nie w humorze, widzę…
– Nie tylko widzisz, ale i wiesz. Po co się głupio pytasz… – burknęłam mało uprzejmie.
Nie obraził się. Nigdy się nie obrażał.
Oparł się wygodnie i uśmiechnął leniwie.
– Dlaczego tu jesteś? – spytałam wprost. – Dlaczego zawsze przychodzisz, gdy mi naprawdę źle?
– Bo wtedy właśnie najbardziej potrzebujesz towarzystwa – odparł po prostu.
– Jesteś ostatnią osobą…
– Tylko nie osobą… – uniósł palec wskazujący. – I nie zapieraj się tak. Jestem zawsze, gdy zaczynacie zadawać sobie pytania, na które nikt nie chce odpowiedzieć. Te o sens. O cel. O was samych.
– Ale ty nie przychodzisz, by na nie odpowiedzieć. Ty przychodzisz, by zasiać zamęt – spojrzałam mu prosto w czarne tęczówki.
Wzruszył ramionami nonszalancko.
– Bo to są najciekawsze momenty – nachylił się lekko, spojrzenie błysnęło przewrotnie. – A ja lubię pytać.
– Chaos lubisz. Jesteś mistrzem chaosu… – upiłam łyk wina.
– A ty już nie bądź taka pokojowo nastawiona. Widziałem cię w akcji nie raz, nie udawaj, żeś taka święta… – odparował.
– Na pewno bardziej od ciebie – bąknęłam w kieliszek.
Usłyszał. Zawsze wszystko słyszał.
– No i tu się mylisz. Ja jestem… to znaczy byłem jednym z najwyższych aniołów. Cherubem byłem…
– …byłem, ale się upodliłem… – zakpiłam.
– Ty zawsze tak poniżej pasa? – skrzywił się.
– Nie zawsze. Ale dziś nie jestem w najlepszym nastroju, a ty przyszedłeś mnie chyba tylko dobić…
– O, nie, nie – zaśmiał się. – Ja was, ludzi, dobijać nie muszę. Z tym to sami sobie doskonale radzicie. To nie moja działka.
– To po co jesteś? Jaka ta twoja działka? – wstałam, by dolać sobie wina.
– Jestem Lucyfer. Ten, który niesie światło – powiedział tak jakoś cicho, ale gdy to mówił, oczy zabłysnęły mu przedziwnym blaskiem.
Na ułamek sekundy dosłownie, lecz błysk ten odbił się w moim kieliszku, gdy ponownie usiadłam przy stole.
– Znam oficjalne definicje – westchnęłam zirytowana. – Wiesz, ile razy zadałam ci to pytanie? Nigdy nie odpowiedziałeś wprost.
Zastanawiałeś się kiedyś, czemu cię nie zabił? Wiesz… gdy się zbuntowałeś? Odwróciłeś od Niego?
Milczał przez dłuższą chwilę, jakby trawił coś ciężkiego do strawienia. Wiedziałam, że trafiłam w czuły punkt. Nie lubił o tym rozmawiać. Gdy jednak ponownie na mnie spojrzał, w jego oczach znowu czaiły się figlarne i cyniczne błyski.
– Chcesz wiedzieć, to ci powiem – spojrzał na mój znowu pusty kieliszek, a ten napełnił się winem.
Obok pojawiła się moja ulubiona czekolada. Owszem, wiedział, jak mnie wodzić na pokuszenie.
– Jestem, bo Tata nie unicestwia żadnego z bytów, które powołał, jeśli mają cel i pełnią konkretną rolę. Jestem mu potrzebny.
— Tak? — uniosłam kącik ust w kpiącym uśmiechu.
— Tak — on też się uśmiechnął, nieco kwaśno. — Ktoś musi być kontrapunktem.
Ktoś musi mówić: sprawdź, kiedy wszyscy krzyczą: po prostu wierz. Ktoś musi przypominać człowiekowi, że dostał na starcie rozum i wolną wolę. Ja pokazuję opcje, by człowiek, kierując się rozumem, mógł wybrać.
Jego wybory mówią o nim wszystko.
Definiują, kim jest i gdzie przynależy.
Wolna wola. Wybór…
Wiesz, Tata nie chce być kochany, bo tak trzeba, albo dlatego, że człowiek boi się postąpić inaczej. On chce być świadomie wybrany spośród wszystkich innych możliwości, jakie stworzył.
Tylko wolny umysł może naprawdę kochać.
Chyba się ze mną zgodzisz…
— No przecież się z tobą nie kłócę — puściłam do niego oczko.
— Czyli, że tak uściślę: twoja rola to pomaganie Bogu, by zobaczył, kto naprawdę go kocha — rzuciłam nieco sceptycznie.
— Nie. On to wie.
— A nam od dziecka wmawiają, że ty jesteś tutaj po to, by nas kusić. By nas przeciągnąć na swoją stronę i zdobyć nasze dusze, byśmy zostali na wieczność potępieni — wyrecytowałam.
— A na co mi one… — machnął ręką.
— Na jajco — przewróciłam oczami. — Ciężko się z tobą czasem rozmawia, wiesz?
— Dlaczego? To ty cytujesz z jednej książki, oczekując, że w ten sposób cokolwiek zrozumiesz — odparował.
— Ja nie mam na celu nazbierania sobie jak największej ilości ludzkich dusz.
Ja nie chcę ich mieć. Nie chcę ich też zniszczyć, bo to w zasadzie niemożliwe. Dusza jest wieczna, niezniszczalna.
— To i o co ci chodzi? — rozumiałam z tego coraz mniej.
— O rację — odparł i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— O to, że zawsze miałem rację.
O to, że gdy się buntowałem przeciw Tacie i jego pomysłom, by obdarzyć istotę tak marną, że zwyczajny komar może ją skończyć, czy bakteria… by kogoś takiego wyposażyć w światło wieczne? Duszę, która jest Jego tchnieniem? Tym samym, które tworzyło światy? By dać to wam, a do tego dołożyć wolny wybór? Byście mogli niszczyć wszystko to, co wam podarował? A my, aniołowie, mieliśmy komuś takiemu służyć?!
No powiedz, że widzisz w tym jakikolwiek sens!
Non serviam! — pacnął dłonią w blat stołu.
Przestrzeń wokół mnie stężała.
Wypełniła się zapachem ozonu.
Zawsze tak pachniało, gdy się denerwował.
— Wybacz. Poniosło mnie — opanował się równie szybko, jak zagotował.
Ujął moją dłoń i ucałował. Miał maniery.
— Nie ma problemu. Znam twoje poglądy — tym razem to ja posłałam mu oczko.
— Czyli co… twój młodzieńczy bunt przeciw Ojcu przeciągnął ci się na wieczność? — wbiłam szpilę.
Spojrzał na mnie brzydko, ale zignorował przytyk.
— Wciąż pełnię tę samą rolę — kontynuował, jak gdyby nigdy nic. — Jestem specem od oświetlenia.
— Ta… elektryk się znalazł… — zakpiłam ponownie, bo rozbawił mnie tym stwierdzeniem.
— Bardzo zabawne — postukał się w czoło. — Ja światów nie stwarzam. Ja je tylko… oświetlam. Pokazuję perspektywę.
Bo widzisz, wszystko, co istnieje, może być postrzegane co najmniej na dwa sposoby: ten pozytywny i ten negatywny.
Dziecko zawaliło pół kuchni, próbując coś ugotować? Można spojrzeć na to z dumą – że próbuje, że chce się uczyć. Można pomóc posprzątać, pochwalić.
A można skupić się na bałaganie i założyć, że nie przyłożyło się jak trzeba, i ukarać.
Mama zapomniała o naszym koncercie? Można uznać, że była zapracowana, zmęczona, pomyliła daty. Ale na pewno nas kocha.
A można pomyśleć, że ma nas gdzieś. Że wszystko inne było dla niej ważniejsze.
Bo wiesz, ja zawsze zapytam: czy na pewno?
Wszystko ma co najmniej dwie strony.
A ja sobie siedzę gdzieś pomiędzy i dyryguję tą orkiestrą głupców.
Przedstawiam rzeczy i sprawy w odmiennym świetle, by człowiek sam zobaczył, co w nim siedzi. Oświetlam takie miejsca w ludzkiej duszy, które chciałby zostawić nieodkryte.
Wyciągam spod dywanu to, co tam sobie skrzętnie schował. Tylko tyle – i aż tyle.
To wystarczy, by zaczął kwestionować siebie, swoją wartość, to, czy jest w ogóle warty miłości, warty czegokolwiek…
By zaczął odchodzić dalej i dalej od Stwórcy, który jest pewnością. Początkiem i końcem wszystkiego. Mocą stwórczą i energią życia.
A gdy odejdzie się od Niego wystarczająco daleko, by przestać słyszeć Jego głos, wtedy słyszy… mój.
— Oj tak… — westchnęłam.
— Tata zawsze miał swoją wizję.
Ja z kolei zawsze miałem mnóstwo pytań i tak mi zostało. Lubię kwestionować. A ludzie?
Ludzie naprawdę nie są trudni do sterowania.
Orkiestra głupców…
— I znowu nas obrażasz…
— No nie mam do waszej rasy zbyt wiele szacunku, co ci będę kłamał…
— A akurat w tym także jesteś podobno mistrzem — wytknęłam.
— Mistrzem kłamstwa? — przysięgłabym, że usłyszałam w jego tonie politowanie.
— Ja nie kłamię. Nigdy. Nie muszę.
Wiesz, co wystarczy człowiekowi, by sam siebie oszukał, by się stoczył?
By sam siebie wykończył?
Zniszczył to, co budował?
— Co takiego?
— Wątpliwość.
To od niej zaczyna się wszystko, co odciąga człowieka od Boga.
Ja nie niosę zła. Macie je w sobie.
Zło rodzi się w waszych cichych kompromisach. W rzeczach, które robicie z przymrużeniem oka. Albo w imię większego dobra. Ja was nawet nie muszę kusić.
Ja tylko pytam: jesteś pewien?
Na pewno tego chcesz?
Na pewno potrafisz?
Na pewno cię kocha?
Na pewno nie zdradza?
Czy warto?
Wątpliwość wystarczy, byście walnęli głową w ścianę z własnego strachu, niepewności i zaczęli niszczyć siebie, tych, których kochacie, i swoje własne projekty życia.
— No… coś w tym jest — musiałam przyznać.
— Oj, jest — zachichotał. — A pamiętasz pramatkę? Słynną Ewę i jej wpadkę?
— No chyba wszyscy tę historię znamy…
— Właśnie. Wtedy pokazałem Tacie, jak niedoskonały jest człowiek. Jak chwiejna jest jego miłość, wierność i posłuszeństwo.
Drzewo poznania – wiedziała, że nie wolno jej z niego jeść. Zasada była jasna jak słońce.
Ja tylko spytałem: a czy na pewno?
Tyle wystarczyło, by zaczęła kwestionować siebie i samego Boga. Potem już poszło…
Uśmiechnął się z zadowoleniem i upił duży łyk whisky.
— Ja również jestem człowiekiem. Duszą wieczną obleczoną w ciało. Istotą, której tak nie znosisz.
Czemu więc w ogóle mnie odwiedzasz? Po co ze mną rozmawiasz?
Myślisz, że mojego ducha również odetniesz? — uniosłam brwi kpiąco.
— Widzisz… — spojrzał na mnie spod oka. —
Z wami, wiedźmami, sprawy się mają nieco inaczej. Wasze dusze są w Nim świadomie ukorzenione. Związane mocno z Jego energią.
Owszem, błądzicie, czasem odchodzicie, ale nigdy na długo i nie na tyle daleko, by stracić to połączenie. Wy nie szukacie planu B, bo wiecie, że to nie ma sensu.
Wy Nim pulsujecie. Jesteście mocno sprzęgnięte z wszystkim, co powołał do życia.
Intencjonalnie operujecie tą energią.
Wiecie, że jesteście częścią większej sieci, całości zintegrowanej w sposób tak genialny, że aż boski.
Tylko On tak potrafi.
— Mówisz o Nim tak pięknie, że ktoś mógłby pomyśleć, że nadal Go kochasz… — wyrwało mi się.
Lucyfer zaśmiał się smutno.
— Nigdy nie przestałem. Przecież ja również jestem z Nim połączony. Od eonów i na wieczność — odparł szczerze.
— No to dlaczego nie spróbujesz z Nim pogadać? Wytłumaczyć? Wrócić do Niego? — nie rozumiałam jego oślego uporu. Pokazał mi jednak, że ja, operując na poziomie ludzkim, mało rozumiem boski.
— Przecież ja nigdy od Niego nie odszedłem — prychnął rozbawiony.
— No ale napisane było wyraźnie, że strącił cię do otchłani! Więc jak to?
— Tak to. Nie strącił mnie do żadnej otchłani.
Zdjął mnie z piedestału i wysłał między was, istoty, którymi pogardzałem. Bym nauczył się was i zrozumiał na tyle, by pełnić moją funkcję.
— Księcia ciemności, pana piekieł… — podpowiedziałam, czym znowu go rozbawiłam.
— On jest, który jest. Ja także jestem, który jestem. Rozumiesz?
— Ani trochę…
— Szatan. Śātān. Przeciwnik. To nie imię, to funkcja. Chciałem być Nim. Nie rozumiałem, że nie mogę być Nim, bo wszystko, co istnieje – ja też – jest Jego częścią. A próbowałem ten porządek zburzyć. Dlatego kazał mi się sprzeciwiać. Na wieki…
Spojrzał na mnie, a smutek w jego czarnych oczach był głębszy niż najgłębsza otchłań piekielna.
Wstał.
Zapiął guziki swojej koszuli.
Każdy jego ruch był tak płynny, że wyglądał jak choreografia.
— Dlatego tu jestem — dodał. — Żeby zapalić wszystkie światła i zostawić cię na rozdrożu. Wybór należy do ciebie. Zawsze do ciebie…
Odwrócił się, zmierzając ku wyjściu.
Zatrzymał się jednak w pół kroku, jakby przypomniał sobie coś istotnego.
— Pamiętaj — rzucił przez ramię. —
Prawdziwe piekło to nie miejsce.
To stan, w którym zdajesz sobie sprawę, że sama wybrałaś drogę, od której nie ma już powrotu.
Stan, w którym nie ma już wyboru.
Piekło nosisz w sobie.
I to wyłącznie kwestia twojej decyzji, czy je aktywujesz, czy też nie.
Ja swoje aktywowałem…
I zniknął.
Jak cień, który nigdy nie powinien mieć imienia.
A ja siedziałam w półmroku, z pełnym kieliszkiem i głową pełną myśli.
— Błogosławieni cisi, którzy nie zadają pytań, jeśli nie są gotowi na to, by unieść odpowiedzi… — szepnęłam w przestrzeń.
Po czym odezwałam się do Szefa na Górze:
— Zabrałeś mu prawo powrotu i wyboru, a nam nie… choć my, ludzie, potrafimy wybierać najgłupiej, jak tylko się da, i Ciebie porzucić.
To dopiero jest miłość… — pokręciłam głową z niedowierzaniem.
— Błogosławieni ci, którzy mają wybór…
🇬🇧In English /po angielsku:
https://k-kreative.co.uk/f/an-evening-with-satan
Komentarze
Prześlij komentarz