Gdy patrzę wstecz, to dochodzę do wniosku, że najcięższe okresy w moim życiu miałam nie wówczas, gdy działy się rzeczy trudne do przejścia, lecz wtedy, gdy nie wiedziałam jak przez nie przejść. Przejść, czyli pójść dalej i nie tkwić w tym ciemnym punkcie. Bo odnosiłam wrażenie, że wyjścia nie ma. Że w którąkolwiek stronę ruszę, i tak niczego nie rozwiążę. Były to jednak te okresy, które ukształtowały mnie najmocniej, bo nie dość, że wyjście pojawiało się samo, jakby mimochodem – jakaś osoba, jakaś konwersacja, układ zdarzeń z pozoru bez znaczenia – to jeszcze po drodze uświadamiałam sobie jedno: jestem. Wyszłam z tego. Stoję na dwóch nogach, a przyjaciele nie muszą przemycać mi wina na oddział zamknięty. A skoro przez TO przeszłam, to już naprawdę, naprawdę niewiele może mnie wystraszyć czy zatrzymać. Mam przy sobie jakąś siłę wyższą, która wyprowadza mnie z głębi najbardziej przytłaczających sytuacji. A może to nawet ja sama jestem źródłem tej siły?
Wielkanoc zwana jest Świętami zmartwychwstania, duchowego odrodzenia – celebracji zwycięstwa życia nad śmiercią, światła nad ciemnością. Tylko że... żeby coś mogło się odrodzić, najpierw musi obumrzeć. I podobnie – żeby coś mogło zmartwychwstać, musi najpierw być martwe. Ciężko się o tym myśli w kontekście wiosennych świąt i jajek w majonezie, ale prawda jest taka: ktoś, kto choć raz nie umarł, tak naprawdę nigdy nie żył.
Wielkanoc. Kiedyś zaczęłam się zastanawiać: co to za „noc”? Dlaczego noc, skoro świętujemy życie, światło, odrodzenie? A potem mnie olśniło – te święta to przecież święta nocy. Ciemności. To ona jest ich punktem wyjścia.
Zanim stwierdzicie, że z okazji tej wiosny zwariowałam, pomyślcie: to właśnie w ciemności odnajdujemy światło i się odradzamy. Nocą wszystkie nasze strachy, niedokończone sprawy, frustracje, stresy dochodzą do głosu jakoś wyraźniej i szarpią nami na prawo i lewo. Nocą ulice wydają się niebezpieczne, las przerażający, budynki nawiedzone, nawet nasz własny dom jakiś taki pełen cieni. Ciemność wyostrza nasze zmysły. Gdy oczy nie widzą, uszy zaczynają lepiej słyszeć, a jak się człowiek dobrze wsłucha, może usłyszeć nawet szepty swojej własnej duszy. Gdy w życiu robi się ciemno – zaczynają się problemy, rzeczywistość popycha nas na skraj wytrzymałości – wtedy dowiadujemy się o sobie najwięcej. Na pewno więcej niż w komforcie dnia i ogrzewającego nas światła słonecznego. Ciemność potęguje to, co nosimy w sobie za dnia. Wyostrza to.
Boimy się za dnia? W nocy będziemy umierać ze strachu. Denerwujemy się w dzień? W nocy gniew nie pozwoli nam zasnąć. Mamy jakieś zmartwienie? W nocy myśli będą galopowały w jego kierunku, a my nie zmrużymy oka. Mamy jakieś niezdrowe zapędy? Poczekamy aż wszyscy zasną i wtedy zrobimy swoje. Nie na darmo mawia się „pod przykrywką nocy”. Noc otula, kryje, ale też… eksponuje. Pokazuje nam, kim tak naprawdę na tym etapie naszego życia jesteśmy.
Zmusza nas by stawić czoła samemu sobie. To w ciemności dokonujemy cudu przemiany – z tchórza w osobę odważną. Z popychadła w osobę asertywną. Z osoby smutnej w taką, która raduje się dniem. Gdy w nocy umrzemy ze strachu, a rano obudzimy się i zrozumiemy, że wciąż żyjemy, wtedy zaczynamy naprawdę żyć. Wtedy więcej w nas życia niż strachu. Rozumiemy, że nie daliśmy się pokonać, odkrywamy swoją siłę i swój potencjał.
W tradycji chrześcijańskiej najsłynniejsze zmartwychwstanie również dokonało się w nocy. Kiedy kobiety przyszły do grobu Jezusa, było bardzo wcześnie rano, jeszcze przed świtem. Zastały grób pusty, bo Jezus powstał z martwych w nocy, kiedy nikt nie patrzył. Gdy strażnicy pilnujący jego miejsca spoczynku prawdopodobnie przysypiali na warcie. Wtedy właśnie dokonał się cud największej z przemian.
Trafiłam gdzieś kiedyś na taki cytat: „Chcieli nas pogrzebać. Nie wiedzieli, że jesteśmy nasionami”. Doskonała analogia. Nasiono, by mogło wykiełkować, najpierw musi pobyć w ciemności, przysypane ziemią. Tam… obumiera. Przechodzi proces uśmiercenia swojej pierwotnej formy. Zewnętrzna łupina pęka, wewnętrzne struktury rozpadają się i uwalniają energię dla nowego życia. Stare „ja” nasiona przestaje istnieć i tak powstaje nowa jakość. Gdyby nie ta ciemność, nie ten rozpad, gdyby nie ta przemiana, nie mielibyśmy kwiatów, drzew, owoców, warzyw, zielonej trawy, krzewów – wszystkiego tego, co nas żywi i przypomina nam o życiu.
Podobnie z człowiekiem. Gdy nie pobędzie w ciemności, w samotności, nie pęknie, nie załamie się, nie spieprzy czegoś porządnie, nie pozna swoich limitów, nie straci czegoś lub kogoś drogiego, nie obumrze, to nigdy nie urośnie. Nie rozwinie się. Nie będzie znał ani siebie, ani swoich granic, ani swych możliwości, ani swoich demonów, ani największych strachów, słabych i mocnych miejsc, ani swojego potencjału. Nie zmieni się. Nie udoskonali swojej formy. Prześlizgnie się przez życie, taki sam – mdły do porzygania, płytki. Bo ci, co w ciemności pobyli najdłużej, którzy wielokrotnie za życia umierali – to ci sami, którzy mają najmądrzejsze oczy, wysoki poziom inteligencji emocjonalnej, cierpliwości, zaradności, kreatywności, wytrzymałości i otwarcia się na drugiego człowieka. Lubimy ich słuchać, przebywać wokół nich. Mówimy, że promieniują jakąś taką inną energią…
Owszem, są tacy, którzy na zawsze pod tą ziemią zostali. Pozwolili ciemności się zdefiniować. Nigdy nie wyszli poza fazę nasiona i tkwią tak do dziś, martwi za życia. Zgorzkniali, źli na świat. Bo to, jak do procesu umierania i przemiany podejdziemy, to kwestia decyzji. Nie tej jednej, wielkiej, ale tych setek małych. Tych drobnych kroków w przód, które zdecydujemy się postawić, gdy nam naprawdę bardzo, bardzo źle. Póki je stawiamy, to oznacza, że żyjemy. Martwi nie chodzą już nigdzie.
Bo pomyślmy – jak szybko tracimy wiarę, że będzie jeszcze dobrze, że znowu przyjdzie światło, kiedy siedzimy w życiowym mroku? Jak łatwo uwierzyć, że tak już zostanie, skoro nie widzimy wyjścia, prawda? A jednak – nasiono też nic nie widzi. Nie ma pojęcia, gdzie jest góra i o co to właściwie tutaj chodzi, ale rośnie, wbrew wszystkiemu. Nie walczy z ciemnością, tylko się przez nią przebija. Po prostu jest. Jest. Tyle wystarczy. I my też tak możemy. Tylko trzeba w sobie coś uruchomić – odrobinę wiary, drobinę zaufania zamiast obsesyjnej potrzeby zrozumienia, ogarniania i kontrolowania każdego procesu. Bo są takie procesy, których nie da się przyspieszyć i przejść przez nie na skróty. I to są właśnie te, które zamieniają nas w lepszą wersję nas samych.
Zapytajcie mistrza kung-fu ile razy ćwiczył ten sam cios zanim stał się mistrzem.
Primabaleriny ile razy krwawiły jej stopy, zanim wykonała daną figurę poprawnie.
Chirurga ile razy miał ochotę rzucić wszystkim po kolejnej utracie pacjenta.
Rodzica, ile razy miał ochotę uciec od swoich obowiązków.
I jeszcze taki moment na samoanalizę. Zastanawialiście się kiedyś, co w Was umarło?
Może umiejętność cieszenia się kolejnym dniem? Wstajemy, rzucamy "Żesz qurwa, jeszcze ciemno, a ja do roboty..." Zapominamy, że wielu nie wstało. Ewentualnie muszą poczekać na opiekunów, by przyszli i wyciągnęli ich z łóżka specjalnymi podnośnikami.
A może umarła w nas umiejętność kochania samych siebie? O wszystko się martwimy, o wszystkich potrzeby dbamy, a siebie stawiamy zawsze na końcu, w szarej dupie. Odpoczywamy, gdy jest porobione, nie gdy jesteśmy zmęczeni. Leczymy się, gdy dostaniemy wolne, nie gdy jesteśmy chorzy. Uśmiechamy się, bo wypada – nie, gdy czujemy, że chcemy. Wydajemy pieniądze na wszystko i wszystkich. Gdy jednak na siebie, to z wyrzutem sumienia. I potem chcemy, by inni nas kochali i szanowali, skoro my nie szanujemy i nie kochamy siebie. A tu nawet w samolocie przykaz - gdy spadnie poziom tlenu, maskę załóż najpierw sobie. By...? By móc pomóc innym. Logiczne?
Może umarła nam zdolność dostrzegania człowieka w człowieku? Pamiętania, że każda osoba spotkana na naszej drodze czuje dokładnie tak jak my. Boi się, zastanawia, stresuje, walczy z kompleksami, ma nadzieję, wspomnienia, marzenia. Tak, nawet ta ruda franca, co wszystkich obgaduje. Widocznie w niej obumarła pewność siebie. Dokarmia ten swój brak skupiając się na innych i komentując ich życie, zamiast skoncentrować się na swoim. Nie oceniaj, zrozum. Może pomóż? A jak się nie da, odejdź na bezpieczną odległość. Ale nie osądzaj, bo nie wiesz wszystkiego.
A może wiara w siebie? Bo gdzież ja się będę po 40-tce na studia pchać... gdzie ja się tam nowego języka nauczę na starość. Gdzie prawo jazdy koło 50-tki? Kto mnie tam będzie taką chciał… Niby jak wygram ten przetarg, tyle innych zgłoszeń... Ten egzamin jest nie do zdania… Ten ból jest nie do pokonania. Ta strata jest nie do przejścia. To wyzwanie nie do przeskoczenia. Choroba nie do zwalczenia, i tak dalej.
Ciemność to tylko faza i jak każda faza – jest nie tylko potrzebna, ale i tymczasowa. A my czynimy ją nie okresem przeznaczonym na wzrost poznanie samych siebie, ale naszym ustawieniem fabrycznym. Definiujemy całych siebie, nasze życie, możliwości. Kiedyś się nie udało? To się nigdy nie uda. Zostawił mnie? Inni na pewno też zostawią. Odeszła? Wszystkie przecież odchodzą. Oblałem? Znów na pewno obleję, po co więc próbować…
Naprawdę... nie zostaliśmy stworzeni na pośmiewisko, ale na podobieństwo boże. Nie mylmy tych dwóch pojęć. Trzeba aktywować w sobie światło, a potem… alleluja!! I do przodu!!
Tako rzekę wam ja, Karol. Bo jak zostanę papieżem, będę urządzać obowiązkowe sesje siedzenia w ciemności. Tydzień może, by człowiek mógł poznać samego siebie nieco lepiej, wyciszyć, skupić, zrozumieć i zakwitnąć. Będę też grzebać w ludziach w poszukiwaniu tych trupów – tego co w nich umarło – by im w duszach nie śmierdziało padliną. By im serca mogły bić swobodnie. By mogli wziąć głęboki oddech i pamiętać, że ta ciemność, ten strach, ta pustka – to nie na zawsze. To tylko okres przejściowy, w drodze do światła i samoodrodzenia.
_________
In English HERE:
https://k-kreative.co.uk/f/easter-%E2%80%93-a-treatise-on-darkness
Komentarze
Prześlij komentarz